Coaching, coach, coachee, coachować, coachowisko, coachingowy, coachowany…
Ostatnio wszędzie widzę te słowa, bo w myśl efektu „Coctail Party” mój umysł nastawił się na odbiór konkretnych bodźców. Całe szczęście, że słowa te nazywają moją pasję, misję, specjalizację, zawód, bo chyba zaczęłabym się o siebie martwić.
I to właśnie nic innego, ale zjawisko coachingu będzie przedmiotem mojego krótkiego rozważania (chętnie napisałabym cały elaborat, ale postaram się powstrzymać;) Inspiracją była dla mnie rozmowa z cudownie szczęśliwą, pełną życia i energii Zofią, która zadała mi kluczowe pytanie: „Czy warto iść na coaching, skoro ja nie mam teraz żadnych problemów?”
Jak się zagotowałam na połączenie w jednym zdaniu mojej ukochanej metody pracy ze słowem problem, jak spąsowiałam, podkasałam rękawy i dawaj tłumaczyć jej w tempie karabinowym, że coaching nie jest receptą na problemy, że to inna bajka niż terapia, że kluczowym założeniem nie jest naprawianie Klienta, ale wydobywanie z niego ukrytego potencjału, że koncentruje się na tu i teraz oraz ukierunkowuje na przyszłość. Wyłożyłam jej kluczowe założenia, standardy i modele. Opisałam najciekawsze teorie, wyniki badań… żeby nagle ni stąd ni zowąd słynęło na mnie oświecenie. Nagły wgląd, inkubacja, a potocznie mówiąc zderzenie się szarych komórek.
Zatrzymałam słowotok, wzięłam cztery głębokie wdechy, bo jeden nie pomógł (wydechy też były cztery;), energicznie potrząsnęłam głową jakbym chciała strzepnąć z siebie krople teorii, wykładów, książek, artykułów i przemówiłam ludzkim głosem:
„Co Ty o tym myślisz?”
I oto usłyszałam odpowiedź mojej cudownie szczęśliwej, pełnej życia i energii Zofii:
„No wiesz… nie chcę nic zmieniać, bo cieszę się każdym dniem na maksa, kocham całym sercem. Wiem, że moje życie idzie w dobrym, określonym kierunku. Godzę role jakie pełnię i czuję, że żyję, więc po co mi coaching?”
Już z oświeconym umysłem i z dźwięczącym w uszach podstawowym założeniem coachingu jakim jest chęć Klienta do zmiany, jego motywacja, inicjatywa i zaangażowanie – odpowiadam ze spokojem w oczach i głosie:
„No właśnie Zocha, po co Ci coaching?”.
„Po nic!” – parsknęła śmiechem, uścisnęła mnie serdecznie powodując konieczność wzięcia przeze mnie kolejnych czterech głębokich oddechów i jakaś taka lżejsza pobiegła wieść dalej swoje cudownie szczęśliwe, energetyczne, bezcoachingowe życie.